Na pierwszą „poważną” wyprawę w tym roku szkolnym nasze Koło turystyczne pod opieką Pana Marcina Gmyrka i pana Krzysztofa Dziury wyruszyło podbić nieznany nam dotąd Słowacki Raj. Po kilkugodzinnej podróży autokarem, która wcale nam się nie dłużyła w tak dobrym towarzystwie, wysiedliśmy w miejscowości Podlesok gotowi zacząć naszą przygodę z kaskami, drabinami i łańcuchami.



Na początek każdy z nas został wyposażony w uprząż, którą sam sobie musiał założyć co dla większości (poza Julką :P) okazało się nie lada wyzwaniem. Pierwsza część trasy miała na celu oswoić nas z łańcuchami, więc nie była aż tak wymagająca. Mimo to mieliśmy frajdę przemierzając słowackie szlaki. Pierwsze zawahanie pojawiło się na śliskiej drewniej belce, która była jedyną drogą ponad potokiem między skalnymi półkami. Moja niezdarność musiała dać o sobie znać i tak upuściłam rękawiczkę metr w dół tuż obok rozpędzonego potoku. Na szczęście pan Dziura uratował moją zgubę i dzięki temu moje ręce nie były skazane na przemarzniecie. :D

Naprawdę można było zmarznąć! Herbata Mileny w przerwach między zmaganiami się ze stopniami, zawieszonymi kilka metrów nad rwącą rzeką, była jak zbawienie.

Pierwszego dnia wielokrotnie obleciał mnie strach przed poślizgnięciem się na mokrych, drewnianych mostkach, ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, co czeka nas następnego dnia. Kiedy w końcu dotarliśmy do naszego noclegu przełomem Hornadu zostaliśmy przywitanie ciepłym obiadem. Mniam, mniam... Jakoś tak udało nam się zregenerować baaaardzo szybko i znowu zaczęliśmy dokazywać. ;) Na szczęście nasi opiekunowie zdołali przymknąć oko na nasze drobne wygłupy i przedłużanie wieczoru.

Następny dzień był wszystkim tym, na co przegotowywaliśmy się cały przez cały wyżej wymieniony czas. Wspinaczką! Naprawdę poważną! Zaczęło się spokojnie wąskimi schodkami, ponad rwącymi strumykami w mini kanionach. Widoki zapierały dech w piersiach! Tych gigantycznych wodospadów nie da się opisać słowami! Zapadło mi w pamięć kiedy musiałam przejść, a właściwe prawie przeskoczyć z jednej strony ściany na drugą jakieś 3 metry nad ziemią! Uściślając, żeby nie było, że to takie hop siup. Wspinaczka jest turbo ;) męcząca, po kilku takich przejściach ręce zaczynają się trząść od wysiłku i w dodatku nie można już ich ogrzać rękawiczkami, które zdążyły się przemoczyć, a metal niestety nie jest ciepły :(, ale mimo tych wszystkich niewygód, a może po części dzięki nim jest superowa!!! :D :D



Wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że najstraszniejszym momentem było wspinanie się po około 6 metrowej drabinie umiejscowionej na pionowej, wielkiej ścianie. Ręce mi drżały kiedy przepinałam karabinki między końcami i początkami kolejnych zabezpieczających linek. (Ale Julka dalej uważała, że to pikuś...)

To nie był koniec wrażeń. Dalsza część szlaku wiodła przez... rzekę. Tak po prostu. Na początku była płytka, potem dochodziła do połowy łydki. Nie licząc wgłębień gdzie można było się nawet całkiem zamoczyć. Mimo naszych usilnych starań by pozostać suchym, nie udało nam się.

Kiedy skończyła się droga lądowa musieliśmy podążać dalej. I chciało by się aż przytoczyć cytat z Imperatywu Będziemy szli nieprzerwanie w ulewie, skwarze, huraganie /przez chwiejne mosty, grząskie bagna (...) będziemy szli - nie zawrócimy, a konkretnie pod prąd, brodząc w lodowatej wodzie pokonując śliskie chwiejne mosty. Mimo wszystko były to niezapomniane przeżycia, które zostaną z nami po wsze czasy dostarczone dzięki prężnie działającemu kółku turystycznemu. Wracając cali mokrzy i wykończeni, ale szczęśliwi marzyliśmy tylko o gorącej kąpieli i kocu. Na koniec usłyszeliśmy od pana przewodnika, że jesteśmy świetną grupą, która nieźle poradziła sobie na trasie i chętnie wybrałby się z nami na trudniejszą wyprawę na przykład w... ALPACH!

Tekst: Izabela Brytan IIIe

Zdjęcia: Krzysztof Dziura


Pełna galeria zdjęć – Słowacki Raj – kliknij tutaj.